niedziela, 23 marca 2014

cafe camelot & sweet surrender.

Pierwszy raz od niepamiętnych czasów wyszłam z cienia szarej rzeczywistości. Czuję się jak niedźwiedź po zimowym śnie. Potrzebne mi to było... W piątek piłam mniamniuśną kawkę w Sweet Surrender, gdzie w każdy piątek organizowane są meetingi językowe. Co znaczy, że każdy uczący się lub umiejący angielski przychodzi i prowadzi konwersację. Świetna sprawa. Kawka była cudowna, miejsce wręcz idealne. Niepasującym elementem w tym miejscu było jedynie akwarium i nowoczesna ściana w tapecie, która psuła klimat. A powieszone okno na ścianie tak mi się spodobało, że myślę o nim all time.




Panna G. kupiła tam czerpak, z którego będzie czerpać cukier:) (chyba).
No i raj dla panny P. Cafe Camelot. Klimat tej kawiarenki idealny dla mnie. Pełno aniołów. Na zewnątrz krzesła z mięciutkimi poduszeczkami i białymi kocami. Wewnątrz cudnie. Nie pasują jednak te metalowe, czerwone krzesła. Na początek wzięłam gorącą czekoladę z mięta i bitą śmietaną (nie taką z tubki, a z syfonu:). A na zakończenie wypiłam herbatkę z bawełnianego woreczka z sokiem z leśnych malin.
 Karta menu wywarła na mnie ogromnie cudowne wrażenie:)





Pozdrawiam, P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz